AFTER-PARTY

Nie mamy w domu telewizora, za to bardzo lubimy z mężem chodzić do kina. Od kilku ładnych lat właśnie w kinie oglądamy transmisję z ceremonii wręczania Oskarów na żywo. W przerwie na reklamy dzieją się różne zabawne rzeczy. Jest konkurs na najciekawszy kostium, quiz wiedzy filmowej, specjalni goście i nagrody. Jest też jedzenie i picie. W kinie studyjnym "Enzian" w Orlando alkohol i przekąski można zamówić podczas każdego seansu filmowego. Dodam, że na sali zamiast rzędów krzeseł znajdują się 2- i 4-osobowe stoliki. Żeby w pełni wczuć się w rolę gości oscarowej gali, winszujemy sobie szampana, frytki z truflami oraz pizzę z krabim mięsem. Tak zwana "designer pizza", czyli przydrogawy placek z wyszukanymi składnikami to wymysł Wolfganga Pucka. Ten austriacki kucharz, restaurator i biznesmen na początku lat 80. w karcie dań swojej restauracji Spago w Beverly Hills umieścił pizzę z wędzonym łososiem i kawiorem. Danie to znajduje się również wśród 50 wykwintnych smakołyków serwowanych podczas oscarowej "after-party".  W najbliższą niedzielę Wolfgang Puck już 20 rok z rzędu będzie starał się dogodzić hollywoodzkim gwiazdom na balu, który odbywa się zaraz po ceremonii rozdania statuetek. Rozmach i przepych tej imprezy jest niebywały. W liczbach wygląda to następująco: 1500 gości, 300 kucharzy (+ szefujący im Wolfgang Puck, który tego dnia gotuje, nadzoruje i udziela dziesiątków wywiadów), 7500 krewetek, 5000 Oscarów z czekolady, 1300 ostryg, tyle samo szczypców kraba kamiennego oraz ponad 4 kg jadalnego złota. Jak to się tutaj mówi: "Wow!".
























Oscary z gorzkiej czekolady obsypane są pudrem z 24-karatowego złota.

KULINARNE OSCARY

Parę lat temu miałam okazję przekonać się na własnym podniebieniu jak wyśmienicie smakuje jedzenie przygotowane przez jednego z półfinalistów "James Beard Foundation Awards 2013". Tamtego wieczoru Michael Chiarello, szef kuchni i właściciel restauracji Bottega w Napa Valley osobiście nalał mi do kieliszka wino, które degustowałam w ciemno. Zanim przystąpiłam do "blind tasting", na stole pojawiły się półmiski z bajecznymi daniami kuchni włoskiej. W pamięci szczególnie utkwiła mi sałatka "burrata caprese" z miękkim serem, pomidorami i "kawiorem" z octu balsamicznego. Absolutna eksplozja pyszności! Kulki z octu i żelatyny, to sztuczka, której Chiarello zapewne nauczył się w CIA (The Culinary Institute of America). Miękki ser burrata to również dzieło jego zręcznych rąk. Natomiast pyszne pomidory to dar natury, która w Napa Valley hojnie obdarza ogrodników dorodnymi plonami. I to właśnie w świeżych składnikach tkwi jeden z sekretów smaku każdej potrawy. Wiedział o tym James Beard, który w latach 50. zaczął serwować Amerykanom wyrafinowane dania z lokalnych ingrediencji. Dzięki jego książkom i telewizyjnemu programowi kulinarnemu "I Love to Eat", Ameryka pokochała posiłki ugotowane ze świeżych produktów a nie z puszki. Zwany "ojcem amerykańskiej kuchni", Beard rozpoczął swoją karierę od przekąsek, które dostarczał na modne bankiety koktajlowe w Nowym Jorku. W 1955 r. otworzył szkołę kulinarną, gdzie przez 30 lat nauczał kolejne pokolenia młodych kucharzy jak smacznie gotować. Jego liczne książki kulinarne nadal inspirują Amerykanów do kupowania jedzenia na lokalnych targach i eksperymentowania w kuchni. Od ponad dwóch dekad najlepsi kucharze, autorzy książek kulinarnych i restauracje ubiegają się o medal z jego podobizną. Kto w tym roku zostanie szczęściarzem? Tego dowiemy się dopiero w maju. Dziś natomiast poznaliśmy listę półfinalistów "JBF Awards 2014" - prestiżowego konkursu znanego również jako kulinarne Oscary.


Jak ktoś ma czas i ochotę się pobawić, wrzucam link z przepisem na sałatkę caprese z "kawiorem" z octu balsamicznego, który pochodzi z książki Michaela Chiarello "Bottega: Bold Italian Flavors from the Heart of California's Wine Country" (str. 54 i 55).

W BIAŁYM ZAMKU

- Udało mi się zarezerwować stolik w "White Castle" - z nieukrywanym zadowoleniem oznajmił mój mąż. W Walentynki wszystkie knajpy w Ameryce pękają w szwach. Zjedzenie kolacji w zwykłej sieciówce graniczy z cudem. No może nie takiej znowu zwykłej. Tego dnia "White Castle" - pierwszy sieciowy fast food, który uzależnił Amerykę od burgerów - prezentuje się na bogato. Są świece, obrusy, serduszkowy dekor i uśmiechnięta kelnerka przyjmująca zamówienie przy stoliku. Jest też słodka niespodzianka w postaci trójkątnego serniczka na patyku i darmowe zdjęcie upamiętniające romantyczny wieczór. A menu? No cóż. Czarować nie będę, że na stole pojawił się srebrny półmisek z ostrygami na lodzie i butelka wytrawnego szampana. Na Walentynki serwuje się tu to, co w każdy inny dzień, czyli głównie "sliders". Te małe, kwadratowe kanapki z cieniutkim kotlecikiem wołowym, ogórkiem w occie i cebulą pojawiły się po raz pierwszy w 1921 r. w Wichita w stanie Kansas (dwie dekady przed McDonaldem). Błyskawiczny sukces pierwszego "White Castle" zachęcił właścicieli do zainwestowania w białe, prefabyrkowane "zamki" ze stali emaliowanej porcelaną, które miały przypominać zabytkową, chicagowską wieżę ciśnień. Wkrótce kiczowate hamburgerownie zdobyły Midwest, wschodnie stany i Nowy Jork torując drogę kolejnym sieciom fast foodów. Oprócz mini burgerów w "White Castle" smaży się krążki cebulowe, kulki rybne, paluszki serowe i oczywiście frytki. Jesienią i zimą jest też chili i frytki ze słodkich ziemniaków z cynamonowym sosem. Jak szaleć, to szaleć. Cztery slidery, chili i słodkie frytki poproszę! A do pica dobrze schłodzoną colę.


Pieczone frytki ze słodkich ziemniaków dla 4 osób (przepis własny)

2 duże słodkie ziemniaki
2 łyżki skrobi kukurydzianej (lub ziemniaczanej)
1 łyżeczka cynamonu
2 łyżki oliwy z oliwek

ostry sos majonezowy:
½ szklanki majonezu
¼ łyżeczki pieprzu kajeńskiego
1 łyżeczka sosu sosu sriracha
sok z limonki (opcjonalnie)

Obierz słodkie ziemniaki i pokrój w słupki. Namocz w misce z zimną wodą przez godzinę lub dłużej. Odcedź i osusz papierowym ręcznikiem. Do plastikowej torebki wrzuć skrobię kukurydzianą, cynamon i frytki. Mocno potrząchnij. Rozgrzej piekarnik do temperatury 220 stopni. Rozłóż frytki na dwóch blachach do pieczenia. Skrop oliwą. Włóż do piekarnika. Po 15 minutach przewróć frytki na drugą stronę i piecz kolejne 10-15 minut. Podawaj gorące z ostrym sosem majonezowym.

Z CHINATOWN

"Poznasz wielu przyjaciół i odwiedzisz wiele krajów." Karteczkę z taką perspektywą na przyszłość wydobyłam wiele lat temu z mojego pierwszego ciasteczka z wróżbą. To było w San Francisco. Kuzyni mojego męża zabrali nas do chińskiej knajpy w Chinatown. Dokładnie już nie pamiętam co jedliśmy, ale nie będę daleka od prawdy jeśli powiem, że na przystawkę wjechały krewetkowo-warzywne egg rolls [sajgonki] i mocno zrumienione potstickers [pierogi] z wieprzowiną. Później zapewne pojawiły się miseczki ze stir-fry'ami z kiełków grochu, wołowiną z brokułami oraz tofu. Nie wykluczone, że zajadaliśmy się też "mrówkami na drzewie" (wieprzowiną na ostro serwowaną na makaronie sojowy), smażonym ryżem i zupą z wontonami. W Państwie Środka zupy podaje się pod koniec posiłku, natomiast w chińskich restauracjach w Stanach kolejność dań jest dowolna. Co by jednak nie zamówił, to zawsze na pożegnanie każdy dostaje po "fortune cookie" - twardawym ciastku z wróżbą w środku, którego z kolei w Chinach nie uświadczysz. Skąd się zatem to ciastko tutaj wzięło? Teorii jest kilka. Jedna z nich głosi, że to Japończyk, Makoto Hagiwara, który zaprojektował Japoński Ogród Herbaciany w parku Golden Gate w San Francisco, jako pierwszy w Kalifornii serwował do herbaty te ciasteczka już pod koniec XIX w. Inna wersja stawia na Davida Junga, emigranta z Kantonu, który parę dekad później rozwinął biznes restauracyjny w Los Angeles i ponoć rozdawał bezdomnym ciasteczka z wyrazami otuchy w środku. Tak czy inaczej "fortune cookies" spopularyzowali Amerykanie chińskiego pochodzenia, a kiedy w latach 60. została wynaleziona maszyna do robienia tychże słodyczy, cała Ameryka zaczęła je chrupać. W Chinatown, w wąskim pasażu Ross Alley pod numerem 56 z niewielkiej taśmy produkcyjnej Golden Gate Forturne Cookies Factory schodzą świeże ciastka o różnych smakach i rozmiarach. Można tu na własne oczy zobaczyć w jaki sposób karteczki trafiają do środka słodkich krążków. A czy wróżby z karteczek się spełniają? Tak. Pod warunkiem, że najpierw zje się ciastko.



Te dwa ciastka z wróżbami, szczęśliwymi numerami oraz mini lekcją języka chińskiego są o smaku waniliowym i pochodzą z Wonton Food Inc. z Brooklynu - bodaj największej fabryki "fortune cookies" na świecie, która wypieka ich ponad pięć milionów dziennie.