EKLEKTYCZNY WTOREK

- Masz ochotę na Portugalczyka czy Szwedów? - spytałam męża. W każdy wtorek do "Milk District", mocno hipsterskiej dzielnicy Orlando, w której obok mleczarni T.G.Lee rozlokowały się modne bary, zjeżdżają się food trucki z różnych zakątków Florydy. Zazwyczaj jest ich około kilkunastu. Na dwóch parkingach na tyłach barów unoszą się zapachy kuchni hawajskiej, koreańskiej, nowoorleańskiej, teksańskiej, europejskiej i latynoskiej. Jest też Tobby's Ice Cream zamrażający lody ciekłym azotem i The Yum Yum Cupcake Truck z bajecznie kolorowymi babeczkami, po które zawsze wije się długa kolejka młodych babeczek. Naszym ulubionym "jedzeniowozem" nie jest jednak Yum Yum, ale Bem Bom. Ta cudownie ostra, portugalsko-teksańska gastronomia na kółkach za każdym razem powala nas mocą smaku. Dla taco z chouriço, kolendrą, ognistą papryczką chili i salsą z ananasa jesteśmy w stanie podążyć za czarnym wozem szefa Chico na koniec miasta. Smacznie gotuje również Viveca i Håkan ze SwedeDISH. Chyba z sentymentu do Ikei z ich menu czasami zamawiamy klopsiki z żurawiną. "Tasty Tuesdays" [wyborne wtorki] oprócz różnorodnych doznań kulinarnych dostarczają również doskonałą atmosferę barów, w których można zjeść posiłek zakupiony w okienku food trucka. Jeśli nie ma miejsca w Sandwich Bar, gdzie chłopaki miksują świetną muzę, idziemy obok do Spacebar, gdzie migają cztery flipery i dumnie piętrzy się kolekcja winyli. A jeśli i tu jest zbyt ciasno, to pozostaje nam The Milk Bar, w którym co prawda nie ma mleka, ale za to można napić się lokalnego piwa. Bar sąsiaduje z bodaj najlepszym second-handem w Orlando. Etoile Boutique specjalizuje się w ciuchach vintage i biżutach wykonanych przez miejscowych artystów. Falon, która jest właścicielką butiku, ma bardzo eklektyczny gust i to nie tylko w kwestii mody. Jak się dowiedzieliśmy, to dzięki niej we wtorki w Milk District jest tak wybornie. Pomysłodawczyni i organizatorka "Tasty Tuesdays" sama lubi posmakować różnych dań. A że nie ma czasu chodzić po knajpach, to zaprasza kucharzy na własne podwórko.

Po obejściu wszystkich food trucków, które uczestniczyły w ostatnim "Tasty Tuesday", zdecydowaliśmy się na Dixieland Diner z jego kreolskimi przysmakami z Luizjany: jambalayą i krewetkowym étouffée. Pycha, tasty, délicieux!

GASTRONAUCI

- Czy to jest kasza czy ryż? - spytał się Jay.  - To jest jedzenie astronautów! - odpowiedziałam. Zdarza się, że dania na naszym stole nie są tym, czym się wydają, dlatego mój mąż od pewnego czasu analizuje to, co je. Nie dziwi go już orzo, które wygląda jak ryż a jest makaronem. Wie też, że świderki w sałatce z gruszką nie są z pszenicy a z brązowego ryżu. Tym razem zastanowiła go quinoa. Zwana "matką zbóż", quinoa nie jest ani zbożem ani ryżem, jak po części sugeruje jej polska nazwa (komosa ryżowa). W ostatnich latach swoją popularność w Stanach to "pseudozboże" zawdzięcza szerzącej się modzie na produkty "gluten free". Owoce quinoa zawierają ogromną ilość składników odżywczych w tym pełnowartościowe, naturalnie bezglutenowe białko. Tak nawiasem mówiąc amerykańscy "pseudobezglutenowcy" nie do końca wiedzą na co są uczuleni, co świetnie zaprezentował Jimmy Kimmel w swoim sondażu w Los Angeles.  Wracając jednak do popularności quinoa, to podczas naszych wakacji na Hawajach dowiedzieliśmy się, że na zboczu Mauna Loa - najwyższego wulkanu na Ziemi - testowane są kosmiczne przepisy. I to kosmiczne w dosłownym tego słowa znaczeniu. Ekipa sześciu naukowców - trzy kobiety i trzech mężczyzn - w małej kapsule już drugi rok z rzędu symuluje kolonizację Marsa. Członkowie misji HI-SEAS większość czasu spędzają ćwicząc i... gotując. Jednym z głównych celów badań jest stworzenie książki kulinarnej dla NASA, która już dwie dekady temu uznała quinoa za idealny prowiant na podróż w kosmos. Nie dziwi więc, że quinoa zajmuje wysoką pozycję na liście ingrediencji dostępnych dla przyszłych kolonizatorów Czerwonej Planety.  Jest tam też i "kasha" i ryż.



Sałatka z quinoa dla misji na Marsa po powrocie na Ziemię (przepis własny):

1 szklanka quinoa
2 szklanki wody
½ szklanki suszonych daktyli, dość drobno pokrojonych
1 mango (polecam odmianę Champagne), obrane i pokrojone w małą kostkę
½ szklanki dymki (w Stanach kupuję "scallions", czyli czosnek dęty), drobno pociętej

dressing:
2 łyżki miodu
2 łyżki białego octu balsamicznego (najlepiej figowego)
1 łyżeczka musztardy
¼ szklanki oliwy z oliwek
sól, świeżo mielony pieprz

Zalej quinoa wodą i zagotuj. Gotuj na małym ogniu pod przykryciem przez ok. 15 minut. Zgaś ogień, wrzuć pokrojone daktyle, zamieszaj i odstaw pod przykryciem na 10 minut, aż quinoa i daktyle wchłoną resztę wody. W tym czasie zrób dressing, potnij dymkę i pokrój mango. Wymieszaj wszystkie składniki, dopraw solą i pieprzem. Podawaj od razu lub po lekkim schłodzeniu w lodówce.

PRZY HERBATCE

 - Czy mógłbyś na chwilę przestać sms-ować i nalać mi filiżankę herbaty? - poprosiłam Jay'a. Zacznę może od tego, że oprócz mojego "nawróconego" męża, Amerykanie generalnie nie piją czarnej herbaty i nie za bardzo wiedzą jak ją zaparzyć. Wielu knajpom zdarzają się wpadki typu zbyt letnia woda lub wręcz woda z termosu, w którym uprzednio była kawa. Do tego torebka z niskiej jakości herbacianymi zmiotkami. Rezultat: smutna lura o smaku popłuczyn po kawie. Są jednak takie miejsca w Stanach, szczególnie na Południu, gdzie można poczuć się jak za czasów sprzed rewolucji amerykańskiej, kiedy mocny napar z herbacianych liści przecedzano przez srebrne siteczka do pięknie zdobionych porcelanowych filiżanek. Takich miejsc pewnie byłoby więcej, gdyby nie "Boston Tea Party" i bojkot herbaty, który po tym herbaciano-politycznym proteście wobec Wielkiej Brytanii nastąpił. Amerykanie z niepatriotycznej, czarnej herbaty przeszli wówczas na kawę i herbatki ziołowe. A jak jest dzisiaj? Gdzie można napić się porządnej, czarnej herbaty? W coraz liczniejszych herbaciarniach oraz staromodnych b&b. "Południowa" gościnność gospodarzy kameralnych hoteli objawia się m.in. w wystawnych śniadaniach i uroczych podwieczorkach. W Ballastone Inn w Savannah, o 16. do herbaty na trzypoziomowej paterze serwowane są kanapki, ciasteczka i truskawki w czekoladzie. Sama herbata też jest niczego sobie. "Peaches and ginger" o delikatnym smaku dojrzałych w upalnym słońcu Georgii brzoskwiń i kandyzowanego imbiru konkuruje z "Bostonem" - bursztynowym naparem o nutach wanilii, migdałów i żurawiny (od Harney &Sons). Podobne rozkosze oferuje The Garden Gate Tea Room w Mount Dora na Florydzie, gdzie obok scones, cookies i organicznego earl grey'a kusi lemon curd - nieziemsko pyszny krem cytrynowy na bazie jajek, cukru i masła. Czekając na wyżej wymienione słodkości pomyślałam, że warto by tę chwilę jakoś upamiętnić. Może zdjęciem?


DWIE MINUTY W KENTUCKY

 - Skąd wzięła się nazwa "bluegrass"? - spytałam męża. W radiu leciał "Southern Flavor", słynny kawałek ojca bluegrassu, Billa Monroe'a. Jay wyjaśnił mi, że nazwa tego nurtu muzycznego pochodzi od "bluegrass state" [stanu błękitnej trawy]. Takim właśnie przydomkiem określa się Kentucky. Kiedy tak mijaliśmy kolejne pastwiska ogrodzone białymi płotami, zamiast na konie zaczęłam baczniej przyglądać się na kolor trawy, po której stąpały. Celem naszej podróży było Louisville, największe miasto Kentucky słynące z wyścigów konnych i "hot brown" - super kalorycznej zapiekanki, od której nie żal zafundować sobie stwardnienia tętnic. A jeśli już nabawić się miażdżycy, to najlepiej zrobić to w restauracji zabytkowego hotelu "The Brown Hotel", gdzie ta niebezpiecznie pyszna potrawa została wymyślona.  W latach 20. ubiegłego wieku hotel słynął z wieczorków tańcujących, gdzie do późnych godzin wytworne towarzystwo dość energicznie bawiło się przy synkopowych rytmach jazzu. Zapewne ilość wypitego burbonu i utracone na parkiecie siły wpłynęły na popularność zapiekanki zrobionej z pieczywa tostowego, pieczonego indyka, pomidorów, sosu Morney, żółtego sera i chrupiącego boczku. "Hot brown" do dziś króluje w karcie dań zarówno hotelu Brown jak i imprez towarzyszących Kentucky Derby. Potocznie określana mianem "the fastest two minutes in sports" [dwóch najszybszych minut w sporcie, bo tyle trwa pokonanie 2 km], ta najbardziej prestiżowa gonitwa koni w Stanach słynie również z "mint julep". Płynny specjał zmiksowany z lokalnego burbonu, cukru, wody, mięty i lodu serwuje się w srebrnych kielichach. Za kogo wzniesiony zostanie toast w pierwszy majowy weekend? Moim faworytem jest ogier Hoppertunity, którego prababka Davona Dale pochodziła ze słynnej stajni Calumet Farm należącej do rodziny nieżyjącego już Henryka de Kwiatkowskiego. Ale o tym może innym razem.

ilustracja kavka

Podczas gdy konie galopują po torze Churchill Downs w Louisville, na trybunach trwa "wyścig" elegantek. Nie szybkość jednak w tym wypadku się liczy tylko klasa, gracja, piękna suknia i oczywiście oryginalny kapelusz. Zwyciężczyni dostaje zegarek od firmy Longines. A koń? Champion Kentucky Derby zostaje przykryty derką uplecioną z ponad 400 czerwonych róż.