NAPIWEK

- To proste! Przemnóż sumę przez 20 procent - powiedział Jay. Amerykanie, chyba ze wszystkich nacji, są najbardziej hojni jeśli chodzi o dawanie napiwków. Zwyczajowo, do rachunku dodaje się w Stanach 15-20 procent, a jeśli kelner bardzo się starał, to i nawet 25 procent. Tak było przynajmniej w ciągu ostatnich kilku dekad. Amerykanie nie zawsze jednak byli tacy skorzy do płacenia. Po raz pierwszy napiwki pojawiły się po tej stronie Atlantyku po Wojnie Secesyjnej. Zwyczaj ten został zresztą przywieziony z Europy. Napiwki jednak nie wszystkim się spodobały. W 1904 r. w Georgii 100 tys. członków Anti-Tipping Society of America [Stowarzyszenia Antynapiwkowego Ameryki] podpisało deklarację, w której zobowiązali się do niedawania napiwków przez rok. Poszczególne stany zaczęły wprowadzać anty-napiwkowe dekrety. Ostatecznie w 1926 r. wszelkie próby ustanowienia oficjalnego prawa anynapiwkowego nie powiodły się. Amerykanie zaczęli zostawiać w barach i restauracjach parę zielonych za obsługę. Procent napiwku stopniowo rósł i z 10 doszedł do 20. Kilka lat temu niektóre znane restauracje, jak np. French Laundry, Per Se, czy Chez Panisse, poprosiły swoich klientów o niezostawianie napiwków. Ceny w tych "hi-endowych" przybytkach i tak już są kosmiczne. Czy za ich przykładem pójdą kolejni restauratorzy? Póki co nic na to nie wskazuje. Więc jeśli będziecie w Ameryce, zostawcie w knajpie napiwek, chyba że wyraźnie ktoś sobie tego nie życzy.


Kartka z napisem "Tipping... Baristas like it... cown not so much" żartobliwie zachęca do wrzucenia pieniędzy do szklanego naczynia ustawionego na ladzie tuż obok maszyny do kawy w Drunken Monkey Coffee Bar. A na czym niby polega żart? Na podwójnym znaczeniu słowa "tipping". Barista lubi, kiedy się go nagradza napiwkiem [tipping znaczy tyle co dawanie napiwku], za to krowa, nie lubi jak się ją przewraca [tipping w tym wypadku znaczy tracenie równowagi i wywrotkę]. - Ale niby o co chodzi z tym przewracaniem krów? - spytałam męża, który natychmiast zaczął się zastrzegać, że nigdy tego nie robił. Ponoć jego koledzy ze studiów, pod wpływem procentów, jeździli w nocy na wieś i popychali śpiące krowy. Czasem udawało im się jakąś przewrócić. 

PODZIEL SIĘ BAJGLEM!

- To może weźmy bułę na spółę? - zaproponowałam mężowi. Idąc w Stanach do restauracji należy zdawać sobie sprawę z wielkości porcji - GIGANT - serwowanych praktycznie wszędzie. Łatwo dać się nabrać na sugestię, że danie, które kucharz wrzucił nam na talerz jest normalnych rozmiarów. Błąd! Niemiłosierni restauratorzy prześcigają się w dokładaniu kolejnych kalorii. Może zacznę od takiego niewinnego przykładu śniadaniowego. Wszechobecny bajgiel, którego z Polski do Nowego Jorku przywieźli żydowscy emigranci pod koniec XIX w., w ciągu ostatnich 20 lat podwoił wielkość i liczbę kalorii ze 140 na 350! Do tego kawa, która jeszcze w latach 90. była serwowana w kubku normalnych rozmiarów i liczyła 45 kalorii, dziś również podwoiła swoją objętość (doszedł też smakowy syrop i dużo mleka) i ma 350 kalorii! Jak łatwo policzyć, jedząc takie śniadanie zaliczam 700 kalorii, czyli mniej więcej połowę mojego dziennego zapotrzebowania kalorycznego. Zdałam sobie z tego sprawę dopiero jak po pół roku mieszkania w Atlancie przestałam mieścić się w ubranie. Świeże bajgle jednak bardzo lubię, szczególnie kiedy odwiedzamy Nowy York. Nie jestem w stanie odmówić sobie słodkiego "French toast bagel" z serkiem cynamonowym (na zdjęciu poniżej) z The Bagel Store na Brooklynie. Miło jest też usiąść na wysokim stołku w Zabar's na Górnym Manhattanie, gdzie od ponad 70 lat w tym samym miejscu, codziennie rano stali bywalcy wpadają na "bagel and lox", czyli bajgla z serkiem śmietankowym, szczypiorkiem i z łososiem. Odkryliśmy też niedawno z Jay'em doskonałą bajglarnię w Orlando. W Davis Bakery zazwyczaj winszujemy sobie puszystą bułę z warzywami. Ale jedną, na spółkę.


LATYNOSKO I JAZZOWO

Czasami, gdy mamy ochotę zamoczyć nogi w Atlantyku, wybieramy się z mężem na najbliżej położoną plażę. Niecałe 100 km na wschód od Orlando pale tiki symbolicznie prowadzą do wody.  Podczas gdy surferzy są na fali, na Cocoa Beach [Kakaowej Plaży] plażowicze na rozgrzanym piasku smażą swoje wytatuowane ciała. Jeśli ktoś nie zabrał coolera z chłodnymi napojami, to nic nie szkodzi. Tuż obok dwa rozległe bary serwują browar, burgery i reggae. Żeby znaleźć coś ciekawszego, trzeba na strój kąpielowy narzucić  tekstylia i opuścić plażę. W nagrodę ta popularna miejscowość turystyczna oferuje parę ciekawych przybytków z kuchnią etniczną. Na pierwszym miejscu jest u mnie Roberto's Little Havana ze swoimi kubańskimi przysmakami. Och ten cytrusowo-czosnkowy sos mojo, mięsa z grilla i świeże owoce morza! W karcie dań są też kubańskie kanapki plus oczywiście maduros i tostones, czyli smażone platany. Mniam! Smacznie, ale nieco drogo żywią Niemcy z Heidi's Jazz Club. Orzeźwiający chłodnik z ogórka i kopru oraz tatar zawsze wprawiają mnie w nieco nostalgiczny nastrój. Zazwyczaj wpadamy tu na lunch. Raz udało nam się wcisnąć na kolację, co nie było takie proste, ze względu na popularność koncertów, które oferuje Heidi. Do "wiener schnitzel" wieczorami przygrywają tu jazzowi muzycy zarówno amerykańscy, jak i latino. Miło jest posłuchać dobrej muzy na żywo połykając kotleta i poprawiając pachnącą jabłkową struclą. I jedno i drugie działa bardzo kojąco.


Zaledwie parę minut spacerkiem od plaży, w kubańskiej knajpie Roberto's Little Havana można zjeść smaczne mięsa z grilla ozdobione cebulą w sosie mojo. Jak zrobić taki dodatek? Oto przepis:

Cebulowe mojo (zmodyfikowany przepis z Bon Appétit)

¼ szklanki oliwy z oliwek
1 duża lub dwie mniejsze czerwone cebule pokrojone w wiórki
świeżo wyciśnięty sok z 1 limonki
½ pęczka świeżej kolendry, drobno pociętej
sól, pieprz

Na średnim ogniu rozgrzej oliwę. Kiedy będzie gorąca, wrzuć cebulę. Smaż przez około 10 min., aż zmięknie. Mieszaj, żeby nie przypalić. Dodaj sok z limonki i smaż przez kolejne kilka minut, żeby zredukować płyn. Dopraw solą i pieprzem. Zdejmij z ognia i posyp kolendrą. Podawaj do kotleta lub do warzyw.

MAŚLANKA Z CLEVELAND

Za każdym razem, kiedy odwiedzam Cleveland nie mogę sobie odmówić przyjemności wpadnięcia do West Side Market. Ta ponad stuletnia hala targowa przyciąga mnie kolorami, zapachami i mnogością etnicznych specjałów. Obok lady z węgierskimi kiełbasami - Cleveland zwane jest "Małymi Węgrami", ze względu na sporą liczbę madziarskich emigrantów - piętrzą się polskie "pierogis", irlandzkie chleby sodowe czy kambodżanskie dania ryżowe zawinięte w liście bananowca. Pod jednym dachem świeżym mięsem, owocami morza, przyprawami, wypiekami, serami  i innymi pysznościami handluje około 100 sprzedawców. Do tego z dwóch stron głównej hali rozstawione są stragany z barwnymi warzywami i owocami, które jak ozdobna litera "L" okalają ten wspaniały targ. Po zaopatrzeniu się w soczyste czereśnie koloru ciemnego wina do głównego budynku zazwyczaj wchodzę bocznym wejściem tuż obok Annemarie's Dairy. To jedyne stanowisko z nabiałem, które posiada domowej roboty maślankę. Ze schłodzonego, metalowego pojemnika z kranikiem Annemarie Geffert, właścicielka tego mleczarskiego interesu, nalewa orzeźwiający biały, gęsty i kwaśny płyn. I to za jedyne 25 centów za kubek. Ponieważ w Stanach trudno znaleźć biały ser, a jeśli już to jest bardzo drogi i nie do końca taki jakbym chciała, czasami kupuję tej maślanki całą butlę i robię sobie własny twarożek. Ale to tylko czasami, bo nie mieszkam w Cleveland.